Nie widzieliśmy się wiele lat, a oto on zadzwonił do mnie.
Tyle nowości, tyle wydarzeń omówiliśmy. Ale nie wiedziałem, że został sam. Nikt ze znajomych nie powiedział mi nic o tym.
Dobrze, jeśli uda się częściej widywać starych przyjaciół, ale niestety czasami trudno znaleźć na to czas, a warto by było.
Odezwał się kolega ze studiów, z którym nie miałem kontaktu od około 20 lat, jeśli nie dłużej. Wybraliśmy termin, żeby powspominać, zorganizowaliśmy wideokonferencję.
– Jak tam u ciebie? – pytam. – Jak dzieci, jak Adela?
Adela to żona Pawła, również z nami studiowała. Na starszych latach mieli taką miłość, że aż ściany się trzęsły. Dosłownie się trzęsły, sąsiedzi z akademika mogą to potwierdzić.
– U mnie w porządku. Dzieciaki świetnie sobie radzą, wnuków już troje, a czwarty w drodze. A Adela zmarła.
– Ojej, przepraszam, nie wiedziałem.
– Nic nie szkodzi, to w sumie pozytywna historia. Żyliśmy długo i szczęśliwie, i te sprawy. Kiedy zachorowała, syn chodził jeszcze do dziewiątej klasy, a córka do szóstej. Mieliśmy późne dzieci, najpierw kupiliśmy mieszkanie, a potem zajęliśmy się dziećmi. Adela regularnie się badała, mammografie, analizy i wszystko, co trzeba.
Adela w ogóle była bardzo zorganizowana. Prowadziła dziennik przez całe życie, zaczynając gdzieś od ósmej klasy. Ręcznie, w takich grubych zeszytach na spirali. Kupiła tych zeszytów chyba ze 100 albo 200 i każdego dnia coś zapisywała. No, nie każdego, ale przynajmniej raz w tygodniu.
No i tak, badała się regularnie, a tu nagle – bach, od razu nowotwór, trzecie stadium. Zrobili rezonans – były już przerzuty, czyli czwarte stadium. Operacja nie miała sensu, kazano nam się pożegnać. Oczywiście, biegaliśmy od jednego ośrodka do drugiego, do Niemiec, do Izraela. W Izraelu lekarz powiedział: „Wyleczyć jej nie mogę, jest za późno, ale spróbuję przedłużyć jej życie. Chcecie?”. Jak w hotelu na godziny: „Przedłużać będziecie?” – „Będziemy” – „Na ile?” – „Na ile się da!”.
Jest, mówi doktor, protokół chemii, całkiem nowy, dopiero co przeszedł testy. Kroplówka z piekielną trucizną co trzy tygodnie. Oczywiście, nie tanie to. Jak długo to robić? Całe życie, ile tylko organizm wytrzyma. Jedni wytrzymują rok, inni dwa, więcej niż cztery się nie zdarzało. Chemia to jednak nie witaminki.
Zgodziliśmy się na tę chemię. Później okazało się, że w Pradze też ją robią, i to taniej. Trzeba tylko znaleźć odpowiedniego lekarza i przekonać go. Ale rzeczywiście to nie witaminy. Rozumiem, czemu ludzie tego długo nie wytrzymują.
W dzień kroplówki samopoczucie było w porządku. Na drugi dzień źle. A od trzeciego do siódmego – chciało się umrzeć jak najszybciej. Mdłości tak silne, że aż wnętrzności wykręcało, bolały wszystkie organy, a nawet kości, nie dało się oddychać, łamało stawy, wszystkie błony śluzowe były zapalone i krwawiły, nie dało się ani siedzieć, ani leżeć, ani jeść, ani pić, ani nic innego. A potem przez dwa tygodnie było w miarę dobrze, do kolejnej kroplówki.
I w takim trybie żyła nie rok, nie dwa, nie nawet cztery, ale prawie jedenaście lat. Napisano na niej trzy doktoraty, lekarze przyjeżdżali z innych miast, żeby ją zobaczyć – wyjątkowy przypadek. Płakała, że nie zobaczy, jak Jirzi skończy szkołę, a zdążył skończyć studia, ożenić się i mieć dwoje dzieci. I Agata też skończyła studia i wyszła za mąż, jeszcze za życia matki.
Z Aderą objechaliśmy pół świata, byliśmy na wszystkich premierach teatralnych i występach gościnnych. Kiedyś wszystko odkładaliśmy, oszczędzaliśmy na remont, na przyszłe samochody-mieszkania dla dzieci, a potem przestałem przejmować się pieniędzmi. Są, nie ma – jestem facetem, zarobię. Chcesz do Paryża? Jedźmy do Paryża.
Trzeba było tylko tak to rozplanować, żeby wylecieć na ósmy–dziewiąty dzień po kroplówce i wrócić przed kolejną. I trasa musiała być bez dużego wysiłku fizycznego. Na Kilimandżaro nie daliśmy rady wejść, ale na safari do Kenii pojechaliśmy. Tam jest w porządku, samochód cię wozi, a żyrafy same zaglądają do okna.
– Paweł, – pytam, – jak myślisz, dlaczego Adela wytrzymała tak długo, a inni nie mogli? Inni też mają dzieci, wszystkim zależy, by zostać z nimi dłużej. Po prostu miała szczęście, czy coś więcej?
– Szczęście oczywiście. Do tego zdrowy styl życia, dobry zapas zdrowia przed rozpoczęciem chemii. Ale najważniejszy był jej dziennik. Była odpowiedzialna, każde małe zadanie musiała doprowadzić do końca. Kiedy zaczęły się chemie, w jej aktualnym zeszycie zostało mniej więcej ćwierć pustych stron. I kiedy płakała, że już nie może, że zrezygnuje z kolejnej chemii, że lepiej umrzeć niż tak się męczyć, mówiłem: „Dokończ ten zeszyt, a wtedy cię puszczę, umieraj, ile chcesz”. A zeszyt wciąż się nie kończył i nie kończył, zawsze były zapisane trzy czwarte.
– Jak to?
– Pamiętasz opowiadanie „Ostatni liść”? Tam dziewczyna zdecydowała, że umrze, kiedy opadnie ostatni liść bluszczu za oknem. A on nie opadał i ona też trzymała się i w końcu wyzdrowiała. Potem dowiedziała się, że ten ostatni liść nie był prawdziwy, że artysta namalował go na ścianie.
– Pamiętam, mieliśmy to opowiadanie na angielskim w szkole.
– My też. No więc pomyślałem: czemu mam być gorszy od tego artysty? Zrobię jej też taki „ostatni liść”. Zacząłem po cichu wstawiać czyste kartki na koniec zeszytu. A zapisane ze środka wyciągałem, żeby zeszyt nie wydawał się za gruby i zawsze miał trzy czwarte zapisanych stron i ćwierć pustych. Z czasem zorientowała się, że coś tu nie gra, ale nie drążyła tematu. Odebrała to jako mały cud. I tak pisała tę ostatnią ćwiartkę zeszytu przez jedenaście lat.
– Paweł, słuchaj… Niby jestem pisarzem. Bardzo mnie interesuje, co ludzie czują, kiedy śmierć jest tak blisko. Co było w tym zeszycie?
– Na ten temat nic. Gdyby to czytać, w ogóle nie domyśliłbyś się, że była chora. Pisała o Paryżu, o żyrafach. Że Agata dostała piątkę, a Jirzi chyba pokłócił się z dziewczyną. I jakiś przepis na zupę brokułową.
– Mogę tę historię opublikować w internecie?
– Oczywiście.
– Tylko rozumiesz, ludzie nie lubią teraz negatywów.
Chcą, żeby wszystkie historie dobrze się kończyły. Może nie napiszę, że zmarła? Jakbyśmy rozmawiali, kiedy Adela jeszcze żyła. Zakończę na tym, że skończyła 57 lat, a że 58 już nie dożyła, przemilczę.
– A co za różnica? Jak nie napiszesz, że umarła, to co, ludzie pomyślą, że jest nieśmiertelna? Czytelnicy nie są głupi, zrozumieją, że to i tak historia ze szczęśliwym zakończeniem.
– Nie rozumiesz, Pawle, zasad literatury internetowej. Ale niech będzie, napiszę, jak było.
No to napisałem. Poświęcam tę opowieść pamięci Adeli Krakowskiej.
Autor: M. Praski